Dzień 7 - MEGA kryzys, Gdańsk i finiszujemy!
Piątek, 6 lipca 2018
· Komentarze(2)
Kategoria 03. Wisła 1200, 01. Wycieczki
Dzień 7 12.07.2018
Dzisiejszy dzień rozpoczynam śniadaniem oraz serwisem tylnego koła. Pomaga mi Stanisław - trzeba wyczyścić mleczko, następnie mamy już standardową procedurę z dętką. W związku z serwisem zaczynamy nieco później. Startuje z nami Darek.
Początek asfaltowy, wiemy jednak, że za chwilę na ostatnim odcinku prowadzącym do ujścia, będziemy mieć ok 25-30 km jazdy w terenie.
Krótko po tym jak zjechaliśmy z asfaltu czuję, że odcina mi prąd. Nogi są jak z waty. Na dodatek przed nami niemal 30 km trudny, terenowy odcinek, oczywiście bez jakiegokolwiek sklepu. Niezależnie od tego, czy to kryzys dnia, czy po prostu zmęczenie maratonem w ogóle - potrzebuję szybkiej dostawy węgli. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się na drugie śniadanie. Bułka + parówka. Najchętniej wypiłbym colę.. w okolicy nie ma żadnego sklepu, jedynie Wisła i natura.
Z minuty na minutę nogi odmawiają pracy. Ekipa zaczyna mi odjeżdżać, są coraz dalej. Marzę o tym, aby pojechali.. wtedy mógłbym w tempie dosłownie 10 km/h dobrnąć (może wieczorem) do mety.
Jadę sam przez kilkanaście minut. Nagle dojeżdżam do ekipy, która czeka na mnie. Przekazuję, że mam odcięcie, żeby jechali własnym tempem, to już końcówka, spotkamy się na mecie. Wszyscy dodają mi otuchy, Przemo zabiera mnie do środka naszego pociągu i razem jedziemy dalej. Ponownie formujemy pociąg, osłaniają mnie od wiatru. Jakoś udaje się wydostać tego terenu i w pierwszym sklepie "ładuję" w siebie 0.5l coli + baton.
Przed nami krótki odcinek przed ujściem Wisły. Czuję, że z każdą chwilą jest lepiej, jednak na wąskich leśnych duktach nadal nie udaję się dotrzymywać tempa.
Krzysztof wycofuje się, czeka na mnie, za chwilę nadal jedziemy w szyku. Zaczyna padać deszcz, no może mżawka. W końcu docieramy do ujścia Wisły! Fotki, gratulujemy sobie. Po drodze spotykamy spacerowiczów, którzy dopytują skąd jedziemy - odpowiadamy: od źródła Wisły!.
Teraz musimy zawrócić, by po kilku kilometrach odbić już w stronę Gdańska, gdzie znajduje się oficjalna meta. Podczas powrotu spotykamy innym uczestników - to jedynie dodaje nam motywacji. Nie mogą nas dogonić!
Przed nami jeszcze ok 30 km do mety w Gdańsku. Po zasileniu organizmu węglowodanami czuję się już dobrze (jak na taki kilkudniowy wysiłek). A więc jestem w stanie jechać tempem drużyny, nie opóźniając grupy.
Do wjazdu na metę przygotowujemy się od +/- 300 m przed linią mety, formując ławę. Tak wspólnie kończymy ten maraton :).
Dzisiejszy etap, mimo że najkrótszy (nie licząc dojazdy do Schroniska), był dla mnie najtrudniejszy. Zmęczenie maratonem, błędy w odżywianiu, czy może coś jeszcze innego.. Pewnie to wszystko w jakimś stopniu przyczyniło się do tego kryzysowego etapu. Na szczęście jesteśmy już na mecie.
Jeszcze wspólny obiad, piwko.. Pora się żegnać. Udajemy się z Krzysztofem do dworca i łapiemy pociąg, którym wracamy na Śląsk.
W pociągu krótko po ruszeniu z Gdański podróżujący bikerzy pytają nas, czy wracamy z Wisły1200 :).
Podsumowanie całego Maratonu Wisła1200 w liczbach:
Cała Polska przejechana, Wisła na mapie wyrysowana.
Przede wszystkim jestem bardzo zadowolony z ukończenia pierwszej edycji Rowerowego Maratonu Wisła 1200. Od początku nie nastawiałem się na walkę o miejsca - bo niby co za różnica w miejscu 78, 70, 60, czy nawet 50.. Oczywiście w miarę kolejnych etapów w naszej ekipie odezwał się duch rywalizacji, jednak do końca nie przysłonił dobrej zabawy. Cel podstawowy, jaki stawiałem przed maratonem: "przejechać i zmieścić się w limicie" osiągnięty. Kolejny: "fun z jazdy oraz poznanie ciekawych ludzi" również.
Może trochę żal objechania tych kilometrów przez Polskę w pobliżu niezliczonych, niezwykłych miejsc bez zatrzymania się, zerknięcia, poznania historii..
Jeżeli chodzi o sprzęt, to już wspominałem, że nikt z nas nie spodziewał się tak trudnego terenu po maratonie określanym mianem gravelovego. Każdy dodatkowy kilogram dawał się we znaki. Jeżeli miałbym ponownie startować, roweru chyba nie zmieniłbym na inny - chociaż fatbike miejscami był wskazany ;). Gravel był bardzo wygodny, kierownica baranek z grubą owijką jest rewelacyjna na takie trasy - pozwala dostosować pozycję do panujących warunków - od górnego chwytu, przez klamki, po dolny chwyt na szybszych odcinkach.
Natomiast na pewno zrezygnowałbym z części bagażu (głównie ubrań), bagażnika oraz z dwóch dużych sakw na rzecz mniejszych - schowanych w ramie, na kierownicy oraz pod siodłem. Na pewno nie brałbym ze sobą namiotu, karimaty, na które mniej więcej na 600 km ogłosiłem w ekipie promocję. Chętni znaleźli się dopiero w Gdańsku :). Tym sposobem zrzuciłbym pewnie ok. 4 kg, a to bardzo dużo.
Także gorąco polecam udział w tym maratonie, tym bardziej że gdy kończyłem pisać relację, rejestrator był już aktywny.
Dzisiejszy dzień rozpoczynam śniadaniem oraz serwisem tylnego koła. Pomaga mi Stanisław - trzeba wyczyścić mleczko, następnie mamy już standardową procedurę z dętką. W związku z serwisem zaczynamy nieco później. Startuje z nami Darek.
Początek asfaltowy, wiemy jednak, że za chwilę na ostatnim odcinku prowadzącym do ujścia, będziemy mieć ok 25-30 km jazdy w terenie.
Krótko po tym jak zjechaliśmy z asfaltu czuję, że odcina mi prąd. Nogi są jak z waty. Na dodatek przed nami niemal 30 km trudny, terenowy odcinek, oczywiście bez jakiegokolwiek sklepu. Niezależnie od tego, czy to kryzys dnia, czy po prostu zmęczenie maratonem w ogóle - potrzebuję szybkiej dostawy węgli. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się na drugie śniadanie. Bułka + parówka. Najchętniej wypiłbym colę.. w okolicy nie ma żadnego sklepu, jedynie Wisła i natura.
Z minuty na minutę nogi odmawiają pracy. Ekipa zaczyna mi odjeżdżać, są coraz dalej. Marzę o tym, aby pojechali.. wtedy mógłbym w tempie dosłownie 10 km/h dobrnąć (może wieczorem) do mety.
Jadę sam przez kilkanaście minut. Nagle dojeżdżam do ekipy, która czeka na mnie. Przekazuję, że mam odcięcie, żeby jechali własnym tempem, to już końcówka, spotkamy się na mecie. Wszyscy dodają mi otuchy, Przemo zabiera mnie do środka naszego pociągu i razem jedziemy dalej. Ponownie formujemy pociąg, osłaniają mnie od wiatru. Jakoś udaje się wydostać tego terenu i w pierwszym sklepie "ładuję" w siebie 0.5l coli + baton.
Przed nami krótki odcinek przed ujściem Wisły. Czuję, że z każdą chwilą jest lepiej, jednak na wąskich leśnych duktach nadal nie udaję się dotrzymywać tempa.
Krzysztof wycofuje się, czeka na mnie, za chwilę nadal jedziemy w szyku. Zaczyna padać deszcz, no może mżawka. W końcu docieramy do ujścia Wisły! Fotki, gratulujemy sobie. Po drodze spotykamy spacerowiczów, którzy dopytują skąd jedziemy - odpowiadamy: od źródła Wisły!.
Teraz musimy zawrócić, by po kilku kilometrach odbić już w stronę Gdańska, gdzie znajduje się oficjalna meta. Podczas powrotu spotykamy innym uczestników - to jedynie dodaje nam motywacji. Nie mogą nas dogonić!
Przed nami jeszcze ok 30 km do mety w Gdańsku. Po zasileniu organizmu węglowodanami czuję się już dobrze (jak na taki kilkudniowy wysiłek). A więc jestem w stanie jechać tempem drużyny, nie opóźniając grupy.
Do wjazdu na metę przygotowujemy się od +/- 300 m przed linią mety, formując ławę. Tak wspólnie kończymy ten maraton :).
Fot. Wisła 1200.
Fot. Wisła 1200.
Fot. Wisła 1200.
Dzisiejszy etap, mimo że najkrótszy (nie licząc dojazdy do Schroniska), był dla mnie najtrudniejszy. Zmęczenie maratonem, błędy w odżywianiu, czy może coś jeszcze innego.. Pewnie to wszystko w jakimś stopniu przyczyniło się do tego kryzysowego etapu. Na szczęście jesteśmy już na mecie.
Jeszcze wspólny obiad, piwko.. Pora się żegnać. Udajemy się z Krzysztofem do dworca i łapiemy pociąg, którym wracamy na Śląsk.
W pociągu krótko po ruszeniu z Gdański podróżujący bikerzy pytają nas, czy wracamy z Wisły1200 :).
Podsumowanie całego Maratonu Wisła1200 w liczbach:
Cała Polska przejechana, Wisła na mapie wyrysowana.
Przede wszystkim jestem bardzo zadowolony z ukończenia pierwszej edycji Rowerowego Maratonu Wisła 1200. Od początku nie nastawiałem się na walkę o miejsca - bo niby co za różnica w miejscu 78, 70, 60, czy nawet 50.. Oczywiście w miarę kolejnych etapów w naszej ekipie odezwał się duch rywalizacji, jednak do końca nie przysłonił dobrej zabawy. Cel podstawowy, jaki stawiałem przed maratonem: "przejechać i zmieścić się w limicie" osiągnięty. Kolejny: "fun z jazdy oraz poznanie ciekawych ludzi" również.
Może trochę żal objechania tych kilometrów przez Polskę w pobliżu niezliczonych, niezwykłych miejsc bez zatrzymania się, zerknięcia, poznania historii..
Jeżeli chodzi o sprzęt, to już wspominałem, że nikt z nas nie spodziewał się tak trudnego terenu po maratonie określanym mianem gravelovego. Każdy dodatkowy kilogram dawał się we znaki. Jeżeli miałbym ponownie startować, roweru chyba nie zmieniłbym na inny - chociaż fatbike miejscami był wskazany ;). Gravel był bardzo wygodny, kierownica baranek z grubą owijką jest rewelacyjna na takie trasy - pozwala dostosować pozycję do panujących warunków - od górnego chwytu, przez klamki, po dolny chwyt na szybszych odcinkach.
Natomiast na pewno zrezygnowałbym z części bagażu (głównie ubrań), bagażnika oraz z dwóch dużych sakw na rzecz mniejszych - schowanych w ramie, na kierownicy oraz pod siodłem. Na pewno nie brałbym ze sobą namiotu, karimaty, na które mniej więcej na 600 km ogłosiłem w ekipie promocję. Chętni znaleźli się dopiero w Gdańsku :). Tym sposobem zrzuciłbym pewnie ok. 4 kg, a to bardzo dużo.
Także gorąco polecam udział w tym maratonie, tym bardziej że gdy kończyłem pisać relację, rejestrator był już aktywny.