Wpisy archiwalne w kategorii

03. Wisła 1200

Dystans całkowity:1197.98 km (w terenie 540.00 km; 45.08%)
Czas w ruchu:65:27
Średnia prędkość:18.30 km/h
Maksymalna prędkość:56.77 km/h
Suma podjazdów:3817 m
Liczba aktywności:8
Średnio na aktywność:149.75 km i 8h 10m
Więcej statystyk

Dzień -1 - dojazd do Schroniska Przysłop

Piątek, 6 lipca 2018 · Komentarze(0)
Kategoria 03. Wisła 1200
Dzień -1 5.07.2018

Pamiętam jak w zeszłym roku jesienią, odczuwałem już trudy sezonu rowerowego (a z perspektywy czasu widzę, że po Ścianie Wschodniej nie pozwoliłem organizmowi odpowiednio się zregenerować) i szukałem wyzwań na jego końcówkę, odezwał się Krzysztof z propozycją udziału w pierwszej edycji ultramaratonu gravelowego Wisła 1200.
Poczytałem, przejrzałem zdjęcia, zapowiedź organizatora ... miałem pewne wątpliwości. Wpierw myśleliśmy o wyprawie na ten rok południową granicą Polski - śladem GMRPD. Obydwa warianty oceniałem wówczas jako duże wyzwanie. Niezależnie od wyboru już we wrześniu wiedziałem, że trzeba będzie solidnie przygotować się do kolejnego roku. Zatem silne postanowienie - biorę się za siebie!

Skończył się sezon rowerowy 2017, dałem organizmowi ok 2-3 tygodni na odpoczynek, po czym rozpocząłem treningi. Plan był taki, żeby w okresie zimowym możliwie dużo popracować nad ogólnym rozwojem, ze szczególnym naciskiem na tzw. mięśnie głębokie, siłę. Ogólny plan na okres połowa października-marzec wyglądał mniej więcej tak:
- poniedziałek - trening obwodowy;
- wtorek - trening siłowy;
- środa - trening obwodowy;
- czwartek - trening siłowy;
- piątek - regeneracja, pływanie;
- sobota i/lub niedziela - przejażdżki rowerowe.
Generalnie plan został zrealizowany - oczywiście nie w każdym tygodniu udawało się zrobić wszystko w 100%, jednak zimę uważam za dobrze przepracowaną.

W marcu trafiłem na książkę "Trening z pulsometrem" Joe Friel'a, która otworzyła mi oczy na wiele aspektów jazdy rowerem, treningu w ogóle. Polecam każdemu. Niestety było już za późno, aby ułożyć kompletny roczny plan treningowy, jednak udało mi się wdrożyć pewne jego elementy :).
Generalnie patrząc na prędkości, liczbę PR"ów segmentów na Stravie , czy też badaną wydolność na czasówkach tempowych, wzrost formy jest zauważalny.

W międzyczasie do naszej dwójki dołącza Marcin. Jest nas zatem trójka - będzie raźniej, większy pociąg i przede wszystkim weselej ;).

Założenia wstępne to zmieścić się limicie 200 godzin. Jak będzie dalej, zobaczymy. Generalnie (przynajmniej w oficjalnych wypowiedziach) nie chcieliśmy się zaginać. Chociaż Marcin wspominał o tym, że fajnie będzie, jak ukończymy w 6 dzień.

Sakwy z bagażem + namiot karimata i śpiwór dało łącznie 11,9 kg.



Tuż po wrzuceniu wszystkiego do sakw, otrzymuję powiadomienie na telefonie o nowym filmie na kanale Rafała Buczka:
https://www.youtube.com/watch?v=KtJaR_1HIfs
Przyznam, że Lucyna miała niezły ubaw porównując moje 11,9 kg do "sakiewek" (?) Rafała... ale kto nie ma w nogach, ten ma w sakwach ;).

Start w piątek o 8:00 spod Schroniska Przysłop. Dlatego już wcześniej zdecydowaliśmy, z czwartku na piątek nocujemy w schronisku, aby wypoczęci ruszyć w trasę.
Podobny plan miało niemal 200 uczestników maratonu, co dokumentuje Bartek.



Fot. Bartek

Żona podrzuca mnie i Krzysztofa do Wisły na parking, skąd dalej ruszamy delikatnym podjazdem do schroniska. Wtedy też orientuję się, że nie wziąłem kamerki.. :(

Krzysztof zaraz po wpisie na listę startową zarezerwował nocleg - mamy zatem "dwójkę" z łazienką (rezerwowana jeszcze przed deklaracją Marcina). Noclegi szybko się "rozeszły", jednak Marcinowi udało się załapać w zamian za kogoś, kto zrezygnował ze swojej rezerwacji. Był to co prawda pokój chyba 10-cio osobowy, ale zawsze. Jakież było jego zdziwienie, jak wieczorem w czwartek popijając piwko dowiedział się o naszej zarezerwowanej "dwójce" stwierdził z kamienną twarzą: "Jaja sobie robicie" :).


Niektórzy już pod schroniskiem zaczęli biwakować. Fot. Barbara

Wieczorem kolacja (zapewniona przez organizatora)..



.. odebranie zestawów startowych (czapeczki z numerem startowym, buff, tracker, powerbank, oraz wołowinka)..

.. odprawa. W jej trakcie Leszek Pachulski przypomina główne założenia regulaminu, wskazuje na trudne odcinki trasy (kto je spamięta.. - jestem przekonany, że wtedy niewiele osób było świadomych co ich czeka - łącznie z nami ;) ). Kończy krótkim hasłem:
"Pamiętajcie, że prawdziwi mężczyźni nie jedzą miodu. Prawdziwi mężczyźni żują pszczoły!" :)



Czas na odpoczynek




Dzień 1 - to kiedy ten nocleg..

Piątek, 6 lipca 2018 · Komentarze(0)
Dzień 1 6.07.2018

Start zaplanowano na godz. 8:00 - oczywiście dla tych wszystkich, którzy zjawią się na nim o czasie. Dla spóźnialskich odpowiednio później, będą mogli wystartować o dowolnej godzinie ;). Szybkie śniadanko oraz pobranie zestawów śniadaniowych (bułki i banany), ostatnie sprawdzenie sprzętu, pompowanie tubeless'ów oraz dokumentacja startu.



Start zaplanowano nieco poniżej schroniska, żebyśmy się nie pozabijali na stromym, szutrowym zjeździe. 1200 km przed nami, ale wiadomo adrenalina skacze i każdy na tych pierwszych metrach chce być pierwszy. Początek trasy to zjazd drogą asfaltową do Wisły, z jednym podjazdem, na którym peleton powinien się rozciągnąć.. Na starcie meldujemy się kilkanaście minut przed 8:00, jest więc trochę czasu na pogawędki z innymi uczestnikami.





Tymczasem Marcin wprowadza jeszcze drobne poprawki w mocowaniu bagażnika, zauważamy pewien słaby punkt, postanawia jednak przejechać dzisiejszy etap bez większych zmian.


Fot. Bartek.


Fot. Bartek
Po okrzyku z ok. 200 gardeł "Wisła 1200" nastąpił start.

Zjeżdżamy z Baraniej Góry, stawka się rozciąga. Pierwszy podjazd mniej więcej w połowie całego zjazdu ze schroniska dzieli stawkę. W tym momencie słaby punkt mocowania bagażnika u Marcina daje o sobie znać. Krzysztof pojechał dalej, ja zatrzymuję się. Okazuje się, że pomagam jedynie mentalnie, gdyż Marcin daje radę sam usunąć problem. Po chwili ponownie jedziemy w trójkę.

Fot. Bartek

Pierwszych 50 km to sielankowa jazda w większych grupach. Od początku nie forsujemy tempa, oszczędzamy siły.



Po 50-tym kilometrze wjeżdżamy na wał Zbiornika Goczałkowickiego. No i można powiedzieć, że od tego momentu zaczyna się faktyczny maraton, albo inaczej - ostry start.

W takim terenie jedziemy z prędkością oscylującą w okół kilkunastu km/h. Szybciej i tak się nie da. Nadal nie wiemy jeszcze czego spodziewać się dalej.

Fot. Bartek

Wyścig jest w początkowej fazie więc jedziemy w większych grupkach, które przerzedzają się w miarę upływu kilometrów.



Po ok 100 km pierwsza awaria. W moim rowerze pęka mocowanie bagażnika. 



Na szczęście awarię szybko usuwamy - po prostu wywalam odłamaną część, regulując wysokość bagażnika. Po 5 min można jechać dalej. Jest to bagażnik, który przejechał ze mną zeszłoroczną wyprawę. W zasadzie po tej modyfikacji wydaje się stabilniejszy ;).

Końcem dnia niebo zasłaniają ciężkie, burzowe chmury. Przed burzą nie udaje się uciec, postanawiamy przeczekać przynajmniej okres wyładowań. Schronienie znajdujemy w pobliskiej żwirowni - tak schodzi nam ok 1,5h. Przy tej okazji posilamy się i ... obserwujemy wyprzedzających nas zawodników.



Później kręcimy  jeszcze do prawie 20-tej i w niewielkiej miejscowości nieopodal Skawiny znajdujemy niedrogi nocleg.

Leżąc w łóżkach, przeglądając aktualne pozycje (można prześledzić historię na http://event.trackcourse.com/view/wisla-1200-2018) jednogłośnie stwierdzamy, że organizator szykuje już dla naszej trójki specjalne wyróżnienie -> zapowiedziane były Złote Kalesony - a dla nas Złote Poduchy..



Dzień 2 - asfaltowo

Piątek, 6 lipca 2018 · Komentarze(0)
Dzień 2 7.07.2018

Wczoraj leżąc w łóżkach obserwowaliśmy wciąż jadących uczestników maratonu, Złote Poduchy gwarantowane :).

Sklep (do którego mieliśmy rzut beretem - prowadziła go właścicielka pensjonatu) był otwarty od 7:00, więc poczekaliśmy na świeże pieczywko. A co tam, inni walczą o czas, my mamy złote poduchy i chrupiące bułeczki ;). Zapinamy sakwy i o 7:32 ruszamy na trasę.

Chwilę po starcie dołącza do nas Rafał, który miał nocleg nieopodal. Początek nie należał do najłatwiejszych - typowy single track tuż przy rzece.



Jedziemy spokojnym tempem, odczuwam oczywiście zmęczenie po  wczorajszym dniu (organizm nie jest w stanie w 12 godzin zregenerować się w pełni po niemal 170 km pokonanych rowerem - w tym kilkudziesięciu w terenie). Nadal tempo jest raczej spacerowe, nastawione na przejazd trasy w limicie.


Opactwo Benedyktynów w Tyńcu


W Krakowie

Chwilę później dołącza do nas Bartek, który będzie współtworzył nasz zespół niemal do mety.



Po chwili odłącza się od grupy Rafał, zdaje się tempo nie spasowało.
Jedziemy dalej już w czwórkę, razem z Bartkiem. Trasa biegnie po wyasfaltowanych wałach. tworzymy pociąg, który w większości prowadzi Krzysztof. Nam pozostaje jedynie co chwilę wydawać okrzyki - wolniej, Krzysztof zwolnij, ... :)

Fot. Bartek

Chwilę później dołącza do nas Mariusz, którego współtowarzysz poprzedniego dnia nabawił się kontuzji i musiał zrezygnować z dalszej rywalizacji. Rozmowa klei się od początku.. już do samego końca ;). Dajesz z nami, w grupie siła! - stwierdzamy. Jest nas pięcioro.


Fot. Bartek
W takim składzie pokonujemy trasę dzisiejszego dnia. W trakcie mała niespodzianka, po zdjęciu kasków i okularów okazuje się, że z Bartkiem poznaliśmy się już kilka lat wcześniej - mieliśmy okazję pracować przez pewien czas w jednej firmie :).


Fot. Krzysztof

Dzisiaj mamy wiele dłuższych, asfaltowych przejazdów, zdarzają się jednak trudniejsze odcinki.

Fot. Bartek
Do przedmieść Sandomierza docieramy o 20:30. Czas jazdy netto to ponad 10 godzin, dokładnie 10:00:30 - mój rekord.

Lądujemy w zajeździe tuż przy stacji benzynowej, gdzie spotykamy kilku innych uczestników maratonu. Kolejni dojeżdżają tuż po nas. :)
Szybko doświadczamy prohibicji w Sandomierzu i niestety najlepszego izotonika na stacji po 22 nie kupimy :(. Chwilę przesiadujemy na tarasie zajazdu. Szybko uciekamy się do pokoi - konieczna regeneracja.


Dzień 3 - pierwsze kryzysy

Piątek, 6 lipca 2018 · Komentarze(0)
Dzień 3 8.07.2018

Po wczorajszych 230 km i 7 godzinach snu (optymistycznie), na rowerach siedzieliśmy już przed 7:00. Co prawda schodząc po rowery poruszamy się po stopniach, jak to określił Marcin: jak rezydenci domu starców, brakuje nam tylko balkoników..
Każdy odczuwa trudy maratonu. Nie mam tu na myśli zmęczenia, bo to jest oczywiste, ale mniejsze/większe stany zapalne, jakie pojawiają się przy takim wysiłku. Ja zaczynam odczuwać ścięgno Achillesa w lewej nodze, Marcin prawe kolano.. Można tak wymieniać. Jednak dopóki organizm (a w zasadzie głowa) pozwala, walczymy.

Wiemy co nas czeka - Góry Pieprzowe. Wspominał o nich Leszek Pachulski jeszcze w schronisku. Z zajazdu kierujemy się do najbliższej stacji benzynowej - ruszamy przed śniadaniem, a kanapki i kawa wykonują dobrą robotę. Spotykamy tam kilku uczestników maratonu.

Po kilku kilometrach zaczyna się podejście - dokładnie, nie jest to podjazd, tylko podejście z rowerami. Miejscami jest tak stromo, że na czas przekładania nogi muszę zaciskać obydwa hamulce w rowerze żeby nie stoczył się (pewnie razem ze mną) na Kolegów.



Po kilkunastu minutach zmagań z grawitacją, meldujemy się na szczycie. No i fota naszego teamu :)


Od lewej: Mariusz, ja, Krzysztof, Marcin, Bartek.
fot. Ekokrzychu

Następnie mamy dużo odcinków asfaltowych. Nie oznacza to łatwego i szybkiego przejazdu. Nawierzchnia sprzyja, jest jednak trochę wzniesień. Większe podjazdy postanawiam pokonywać drepcząc z rowerem, żeby nie nadwyrężać mięśni i kolan, ale przede wszystkim Achillesa.
Na równych odcinkach jedziemy "gęsiego".

Fot. Bartek

Trasa nie jest łatwa - dystans, temperatura oraz teren dają się we znaki. Poniżej zdjęcie Barbrary z ekipy Natan Team. Przez nas mianowanych ekipą Giant'a - wszyscy jechali na charakterystycznych Giant Anyroad Advanced 1 2018 - przyp. ja na Giant Anyroad 1 GE 2018. Gdy spotykaliśmy się na trasie proponowałem podmiankę ;).

fot. Barbara (Natan Team)

My nadal podążamy naszą zwartką "piątką". Czasami trasa prowadzi przez środek pola. Zasady są jednak ściśle określone - trzymamy się śladu.


fot. Bartek

Siły dodaje rewelacyjna suszona wołowinka (zapewniona przez organizatora). Jest to fajne rozwiązanie przy pokonywaniu dłuższych dystansów - dostarcza dużo kalorii, przy czym należy pamiętać o płynach.


Tak, czy owak należy zjeść dobry posiłek, dostarczyć organizmowi potrzebnych kalorii, składników. Fajną restaurację łapiemy w Puławach - co prawda jest trochę oddalona od trasy maratonu (przypomnę, że po zjeździe z trasy należy wrócić do tego samego punktu, w którym się ją opuściło), jednak dobre jedzenie to podstawa - w końcu to nasze paliwo.




W trakcie posiłku dyskutujemy na temat miejsca naszego noclegu. Nie jest to łatwe, gdyż za nieco ponad 20 km mamy Dęblin, tam nocleg znajdziemy bez problemu. Natomiast jeżeli chcielibyśmy jechać dalej, to mamy ok 40 km odcinek do kolejnych miejsc noclegowych, jakie wskazuje nam dosyć popularna wyszukiwarka. Pomiędzy tymi miejscami na odcinku 40 km może być problem - w skrócie nie ma tam nic oprócz Wisły, łąk, pól i lasów. Ostatecznie odsuwamy decyzję, zobaczymy jak będzie dalej.








W Dęblinie Bartek decyduje się zostać na nocleg - w trakcie kilkudniowego ultramaratonu wizja kolejnych 40 km do noclegu, w warunkach nie do końca wiadomo jakich - na podstawie w/w wyszukiwarki wiedzieliśmy na pewno, że nie będzie to asfalt - i to w momencie najmniejszego kryzysu, zwątpienia - jest decydujące. W ogóle w trakcie kilkudniowej jazdy, kiedy codziennie pokonujemy długie dystanse, organizm regeneruje się w niewielkim stopniu. Cały czas nasuwają się myśli: no cholerę to wszystko, a może po prostu usiąść i odpocząć, itp. najważniejsza jest wewnętrzna oraz zewnętrzna motywacja. Jak to Stanisław ujął w bodajże 5-tym dniu: " tutaj słabych zarówno w kontekście fizycznym, jak i psychicznym już nie ma".

Fot. Bartek - zdjęcie wykonane przed decyzją o odłączeniu się od grupy

Wszyscy mamy nietęgie miny, chodzi nam o zespół, nie przyjechaliśmy tutaj aby wygrać tą imprezę. Z resztą chyba nikt z nas nie byłby w stanie - w tym czasie, na takim poziomie wytrenowania. My decydujemy się atakować i walczyć dalej. Wymieniamy się z Bartkiem numerami telefonów, zakładamy dalszą współpracę (informacje o trasie itp.).

Kolejne kilometry faktycznie nie należały do łatwych - był piach oraz kilkadziesiąt kilometrów betonowych płyt. Wytrzęsło nas okropnie. Dziwię się, że nasze kręgosłupy oraz ramy rowerów to wytrzymały.



Koniec dnia, my ciągle mamy ok 20 km do noclegu.



W miejscu noclegu meldujemy się po 10-tej w nocy... gości nas miejscowy leśniczy z żoną, robią sobie z nami zdjęcia. Bardzo przyjemnie nastawieni ludzie.

Trasa nie była łatwa, do tego nadrobiliśmy nieco kilometrów (obiad i nocleg). Siedząc na balkonie, wpatrując się w ciemny las jednogłośnie podejmujemy decyzję o nieco późniejszym starcie w dniu jutrzejszym o godz. 8:00.



Dzień 4 - gdzie ta Warszawa

Piątek, 6 lipca 2018 · Komentarze(0)
Dzień 4 9.07.2018

W tym dniu pobudkę mieliśmy nieco później, bo o 7:00. Aż wstyd się przyznać ;), takie z nas leniuchy.
Musze się pochwalić, że w porównaniu do zeszłorocznej wyprawy, moja organizacja jest zdecydowanie lepsza. Zdarza się nawet, że jestem "wyrychtowany" przed Krzysztofem. Moje morale wystrzeliwują do góry, gdy słyszę od niego pochwałę w tym względzie. Oprócz bagażu doświadczenia ważna jest nawet w tym względzie forma fizyczna i tym samym koncentracja. Pamiętam doskonale, jak w zeszłym roku szukałem przez 10 min po całym pokoju buffa, który schował się pod kaskiem.

Początek dzisiejszej trasy jest bardzo malowniczy, teren niezbyt trudny. Jadąc zastanawiamy się gdzie robimy przerwę na obiadokolację. Mimo nieco późniejszej godziny wyjazdu celujemy w Nowy Dwór Mazowiecki, może nieco bliżej, chociaż może być ciężko z punktami gastronomicznymi.



Mniej więcej 30 km przed Warszawą zaczynają się single tracki. Warunki wymuszają częste przeprowadzanie roweru.

Fot. Barbara (Natan Team)
Nawet jeżeli odcinkami można było jechać, to prędkości rzadko przekraczały 20 km./h.



Jest jednak bardzo malowniczo, cały czas trasa biegnie tuż przy Wiśle.

Fot. Barbara (Natan Team) - Stanisław walczący na Single tracku.



I tak jedziemy sobie w czwórkę, niezbytnio się spiesząc. Znajomi informują nas o pytonie krążącym w okolicy - obyśmy się nie natknęli :).



To jaki trudny był ten odcinek przed Warszawą pokazują dwie awarie w rowerze Marcina. Skończona liczba trytytek jest w stanie zastąpić każdą śrubę, czy zerwane mocowanie.


Fot. Ekokrzychu - o tutaj przełóż

Na tym 30 km odcinku mija nas kilku innych uczestników, pozdrawiamy się. Nagle z krzaków wyłania się... Bartek! No to teraz się będzie działo. Pełni pozytywnej energii atakujemy dalej.

Po single tracku jeszcze przed wjazdem do centrum W-wy mała niespodzianka.

Fot. Barbara (Natan Team) - czy może być jeszcze więcej piachu?


Fot. Bartek
W Warszawie meldujemy się o 16-tej - czas na posiłek. To jedna z wielu sytuacji na tym maratonie, kiedy trasa weryfikuje nasze plany. Wstępnie planowaliśmy posiłek kilkadziesiąt km dalej. Jest upalnie, szukamy jakiegoś dogodnego miejsca. Łapiemy przydrożny bar, w którym są całkiem przyjemne zapachy. Decydujemy się na posiłek.
W trakcie posiłku Marcin wspomina, że chciałby spróbować zmieścić się w 6 dniach. Patrząc na ostatnie kilometry jestem sceptyczny. Wiemy też, że czekają nas jeszcze trudne odcinki.



Tuż po wyjeździe ze stolicy cywilizacja się kończy. Ponownie podróżujemy w zaciszu lasów i łąk.



Posiłek i krótka regeneracja pozytywnie wpłynęły na naszą formę i morale.



Widoki są piękne..



a teren bywa różny..



Marcin na trasie Wisła 1200.

Pod koniec dzisiejszego dnia spotykamy bardzo miłych Państwo, którzy oferują lemoniadę oraz szybki warsztat wszyskim uczestnikom maratonu. Obserwują na bieżąco pozycje zawodników i jak tylko jakaś grupka, czy jadący(a) solo się zbliża od razu wychodzą ze świeżą lemoniadą. Spędzamy chwilę z tymi przemiłymi ludźmi i tak dojeżdża do nas ekipa Giant'ów (Natan Team) - razem udajemy się do tego samego hostelu na nocleg. Krótko po ustawieniu rowerów w kotłowni, ustalamy godzinę startu na 5.



W naszej grupie ostatecznie poddajemy tą godzinę dyskusji i demokratycznie utrzymujemy.



Dzień 5 - ekipa

Piątek, 6 lipca 2018 · Komentarze(0)
Dzień 5 10.07.2018

Wszyscy meldujemy się punktualnie o 5 w piwnicy motelu by zapakować sakwy na rowery - ekipa Giant'ów też :). Zapowiada się konkretna jazda.

Początkowo teren nie należy do łatwych, jedziemy dosyć zachowawczo, dużo rozmawiając. Z rana mieliśmy szybki posiłek, a ekipa Giant'a w ogóle wyruszyła na czczo. Dlatego po niespełna 30 km zatrzymujemy się w Wyszogrodzie w pobliskim sklepie. Ekspedientka otwiera nową paczkę kiełbasy, kupuję dwa kawałki, do tego bułka. Potem dodatkowo smaruję bułkę masłem... wszystko w połączeniu z kiełbasą wprost rozpływa się w ustach.

Posileni ruszamy dalej. Stanisław - doświadczony kolarz - ustawia naszą ósemkę w szyku. Jak tylko jest kawałek asfaltu od razu na komendę dobieramy się parami i pędzimy w pociągu. Co chwilę następują zmiany prowadzących.


Niestety, do czego już przyzwyczailiśmy się na tym maratonie, odcinki szosowe nie są dominujące - przeważa teren. Na takich odcinkach poruszamy się raczej asekuracyjnie. Chociaż widzę jak prędkości na nich mimo wszystko wzrastają - każdy coraz bardziej odczuwa codzienne zmagania i chyba podświadomie akceptuje nieco większe ryzyko na rzecz szybszego pokonania trasy.

Fot. Barbara (Natan Team)

Na trasie coraz częściej zaczynają się pojawiać piaszczyste odcinki. Niby szlaki rowerowe, a dominuje piach. Zastanawiam się, czy wytyczający szlaki mieli w głowach propagowanie kręcenia korbą? Wyobrażam sobie osoby, które po raz pierwszy - no może któryś raz z kolei, wsiadają na rower i wybierają się na urokliwy szlak rowerowy, na którym napotkają powiedzmy 5 km odcinek drogi, po którym nie da się jechać. Czy to będzie zachęcające do kolejnych wycieczek.. nie sądzę. Z resztą na tych odcinkach oprócz uczestników maratonu, których na tym etapie zawodów spotykało się coraz rzadziej (stawka rozciągnięta wzdłuż Wisły), innych bikerów było jak na lekarstwo. Na LR w zimie częściej spotka się w lesie innego bikera, niż w tej części PL.


Kolejne małe awarie - Fot. Barbara (Natan Team)

W ósemkę jedzie się rewelacyjnie. Dołącza do nas Darek, którego trzyosobowy team rozdzielił się na pojedynczych bikerów.
Trasa na przemian wiedzie nas po asfaltowych odcinkach, by za chwilę skręcić w dzicz okalającą Wisłę.

Fot. Barbara (Natan Team)
Na trasie znajdujemy odcinki... yyy, techniczne.

Mariusz pomaga Krzysztofowi  w pokonaniu stromych schodów - w tle Darek. Fot. Barbara (Natan Team)


Jak nie w górę, to w dół - Fot. Bartek

To jeszcze raz w górę - Fot. Barbara (Natan Team)

Po przekroczeniu 100 km wjeżdżamy do Dobrzynia nad Wisłą - w końcu większy sklep - decydujemy się na krótki odpoczynek. Co poniektórzy wiedzą jak najlepiej wykorzystać ten moment.


Przemek - popołudniowa drzemka. Fot. Barbara (Natan Team)

Na każdym tego typu postoju staramy się planować kolejne kilometry - gdzie większy posiłek, nocleg.. padają hasła: "dobra, teraz 40 km robimy na raz". Jednak niemal za każdym razem trasa szybko to weryfikuje i grzęźniemy w bezdrożach. Czas leci, kilometry wydaje się, że stoją w miejscu.


Fot. Bartek


Fot. Bartek
Staram się zabezpieczać przed insektami na tego typu odcinkach - wilgotne, porośnięte i zacienione miejsca. Tutaj jest największe prawdopodobieństwo spotkania np. kleszczy. Jeżeli chodzi o trawy, pokrzywy, czy rośliny z kolcami - nie robią już żadnego wrażenia. Każdy jest cały podrapany, poparzony. Na tym etapie nie zwraca się już na nie uwagi. Jedyne co się liczy, to minimalne zużycie energii. Zawsze jednak przed wejście w takie chaszcze spryskuję się środkiem na owady - do końca maratonu nie znalazłem u siebie żadnego kleszcza.



Teren jest trudny, w pewnym momencie wjeżdżam tylnym kołem w duży, ostry kamień, który zauważyłem może 1 m przede mną. Nie było szansy na ucieczkę. Mocne uderzenie powoduje przycięcie opony (jadę na tubeless) przez obręcz. Już po chwili tracę ciśnienie. Wpierw postanawiamy wykazać się mleczku, które krąży w oponie i pompujemy koło. Jest OK  - ciśnienie jest stabilne - jedziemy dalej.


Fot. Bartek

Dzisiaj nocleg wypada w Toruniu :). Nocleg mamy w centrum, na 3-cim pietru w kamienicy, na które po tych 190 km jesteśmy zmuszeni wnieść nasze rowery. Zadanie nie należy do najłatwiejszych..



Dzień 6 - Gniew

Piątek, 6 lipca 2018 · Komentarze(0)
Dzień 6 11.07.2018

Z hostelu wynosimy się tuż po 7-mej, jednak przygotowania do wyruszenia z centrum Torunia wydają się nie mieć końca. Musimy zdać klucz właścicielowi hostelu, który mieszka kilka przecznic dalej, zrobić niezbędne zapasy na następne kilometry. Do tego doświadczamy kolejnych awarii sprzętu. Zapinania w butach Barbary nie wytrzymują trudów maratonu - ponownie trytytki okazują się niezastąpione w takich sytuacjach.

Stanisław upinający trytytkami Barbary but.

W końcu opuszczamy starówkę.





Brama Mostowa w Toruniu

Po kilku kilometrach obserwujemy kolejne "atrakcje".



Po opuszczeniu miasta teren, delikatnie mówiąc, nie rozpieszcza. Trzeba walczyć o każdy kilometr.



Są miejsca, gdzie rower (bez zdejmowania sakw) trzeba przenosić w dwie osoby.


Fot. Stanisław (Natan Team)
W tym dniu mieliśmy małą zagwozdkę odnośnie obiadokolacji. Decydujemy się na posiłek w restauracji napotkanej około 17-tej. To był dobry wybór, gdyż do końca dzisiejszego etapu nie widzieliśmy przy drodze już żadnego lokalu, w którym moglibyśmy się posilić.
Dyskutujemy o miejscu kolejnego noclegu. Wiemy z doniesień innych uczestników (a konkretnie kolegów z zespołu Darka), że za ok 20 km czeka nas bardzo trudny odcinek, którego pokonanie zajmie nam dłuższą chwilę. Ponownie mamy dylemat w sprawie noclegu - w tej lokalizacji nie ma za wiele możliwości. Dodatkowo prognozy nie są zachęcające do pierwszego biwaku. Tym bardziej, że ekipa Gianta nastawiła się na noclegi w pomieszczeniach, nie biwakowanie. Po krótkiej rozmowie decydujemy się ponownie na atak na bardziej odległy punkt - miasto Gniew.

Na odcinkach asfaltowych nasz peleton pędzi z prędkością 30 km/h. Ciągłe zmiany pozwalają rozłożyć siły. Zauważam, że coraz trudniej utrzymać mi tempo. Zmęczenie? Na pewno. Ale po kilku kilometrach zauważam również, że z dobitej opony zaczęło schodzić powietrze. Na ten moment postanawiam nie ruszać bezdętki - licząc na to, że mleczko w końcu zawulkanizuje powstałą dziurę. Po prostu uzupełniam ciśnienie w oponie.



Atakujemy kolejne kilometry trasy. Ten sinlge track rzeczywiście nie jest łatwy. Tym bardziej, że teren zaczyna być podmokły. Pokonanie tego odcinka zajmuje nam dłuższą chwilę.







Dzisiejszy nocleg wypada w Gniewie, do którego droga wydaje się nie mieć końca. Ostatnie kilometry nie należą do łatwych. Trasa prowadzi przez pola, piachy.. czasami lepiej jechać poboczem. Miasto i sam zamek - nasz dzisiejszy cel - widzimy od dłuższej chwili, jednak prędkości są niskie. Dodatkowo co chwilę muszę dopompowywać tylne koło. Nie ma sensu tego ciągnąć, w miejscu noclegu muszę założyć dętkę.

W zamku - miejscu naszego noclegu - meldujemy się w okolicach 22. Jutro przed nami finalny atak.


Dzień 7 - MEGA kryzys, Gdańsk i finiszujemy!

Piątek, 6 lipca 2018 · Komentarze(2)
Dzień 7 12.07.2018

Dzisiejszy dzień rozpoczynam śniadaniem oraz serwisem tylnego koła. Pomaga mi Stanisław - trzeba wyczyścić mleczko, następnie mamy już standardową procedurę z dętką. W związku z serwisem zaczynamy nieco później. Startuje z nami Darek.

Początek asfaltowy, wiemy jednak, że za chwilę na ostatnim odcinku prowadzącym do ujścia, będziemy mieć ok 25-30 km jazdy w terenie.



Krótko po tym jak zjechaliśmy z asfaltu czuję, że odcina mi prąd. Nogi są jak z waty. Na dodatek przed nami niemal 30 km trudny, terenowy odcinek, oczywiście bez jakiegokolwiek sklepu. Niezależnie od tego, czy to kryzys dnia, czy po prostu zmęczenie maratonem w ogóle - potrzebuję szybkiej dostawy węgli. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się na drugie śniadanie. Bułka + parówka. Najchętniej wypiłbym colę.. w okolicy nie ma żadnego sklepu, jedynie Wisła i natura.
Z minuty na minutę nogi odmawiają pracy. Ekipa zaczyna mi odjeżdżać, są coraz dalej. Marzę o tym, aby pojechali.. wtedy mógłbym w tempie dosłownie 10 km/h dobrnąć (może wieczorem) do mety.
Jadę sam przez kilkanaście minut. Nagle dojeżdżam do ekipy, która czeka na mnie. Przekazuję, że mam odcięcie, żeby jechali własnym tempem, to już końcówka, spotkamy się na mecie. Wszyscy dodają mi otuchy, Przemo zabiera mnie do środka naszego pociągu i razem jedziemy dalej. Ponownie formujemy pociąg, osłaniają mnie od wiatru. Jakoś udaje się wydostać tego terenu i w pierwszym sklepie "ładuję" w siebie 0.5l coli + baton.

Przed nami krótki odcinek przed ujściem Wisły. Czuję, że z każdą chwilą jest lepiej, jednak na wąskich leśnych duktach nadal nie udaję się dotrzymywać tempa.



Krzysztof wycofuje się, czeka na mnie, za chwilę nadal jedziemy w szyku. Zaczyna padać deszcz, no może mżawka. W końcu docieramy do ujścia Wisły! Fotki, gratulujemy sobie. Po drodze spotykamy spacerowiczów, którzy dopytują skąd jedziemy - odpowiadamy: od źródła Wisły!.
Teraz musimy zawrócić, by po kilku kilometrach odbić już w stronę Gdańska, gdzie znajduje się oficjalna meta. Podczas powrotu spotykamy innym uczestników - to jedynie dodaje nam motywacji. Nie mogą nas dogonić!





Przed nami jeszcze ok 30 km do mety w Gdańsku. Po zasileniu organizmu węglowodanami czuję się już dobrze (jak na taki kilkudniowy wysiłek). A więc jestem w stanie jechać tempem drużyny, nie opóźniając grupy.

Do wjazdu na metę przygotowujemy się od +/- 300 m przed linią mety, formując ławę. Tak wspólnie kończymy ten maraton :).


Fot. Wisła 1200.



Fot. Wisła 1200.


Fot. Wisła 1200.

Dzisiejszy etap, mimo że najkrótszy (nie licząc dojazdy do Schroniska), był dla mnie najtrudniejszy. Zmęczenie maratonem, błędy w odżywianiu, czy może coś jeszcze innego.. Pewnie to wszystko w jakimś stopniu przyczyniło się do tego kryzysowego etapu. Na szczęście jesteśmy już na mecie.

Jeszcze wspólny obiad, piwko.. Pora się żegnać. Udajemy się z Krzysztofem do dworca i łapiemy pociąg, którym wracamy na Śląsk.
W pociągu krótko po ruszeniu z Gdański podróżujący bikerzy pytają nas, czy wracamy z Wisły1200 :).





Podsumowanie całego Maratonu Wisła1200 w liczbach:



Cała Polska przejechana, Wisła  na mapie wyrysowana.


Przede wszystkim jestem bardzo zadowolony z ukończenia pierwszej edycji Rowerowego Maratonu Wisła 1200. Od początku nie nastawiałem się na walkę o miejsca - bo niby co za różnica w miejscu 78, 70, 60, czy nawet 50.. Oczywiście w miarę kolejnych etapów w naszej ekipie odezwał się duch rywalizacji, jednak do końca nie przysłonił dobrej zabawy. Cel podstawowy, jaki stawiałem przed maratonem: "przejechać i zmieścić się w limicie" osiągnięty. Kolejny: "fun z jazdy oraz poznanie ciekawych ludzi" również.
Może trochę żal objechania tych kilometrów przez Polskę w pobliżu niezliczonych, niezwykłych miejsc bez zatrzymania się, zerknięcia, poznania historii..

Jeżeli chodzi o sprzęt, to już wspominałem, że nikt z nas nie spodziewał się tak trudnego terenu po maratonie określanym mianem gravelovego. Każdy dodatkowy kilogram dawał się we znaki. Jeżeli miałbym ponownie startować, roweru chyba nie zmieniłbym na inny - chociaż fatbike miejscami był wskazany ;). Gravel był bardzo wygodny, kierownica baranek z grubą owijką jest rewelacyjna na takie trasy - pozwala dostosować pozycję do panujących warunków - od górnego chwytu, przez klamki, po dolny chwyt na szybszych odcinkach.
Natomiast na pewno zrezygnowałbym z części bagażu (głównie ubrań), bagażnika oraz z dwóch dużych sakw na rzecz mniejszych - schowanych w ramie, na kierownicy oraz pod siodłem. Na pewno nie brałbym ze sobą namiotu, karimaty, na które mniej więcej na 600 km ogłosiłem w ekipie promocję. Chętni znaleźli się dopiero w Gdańsku :). Tym sposobem zrzuciłbym pewnie ok. 4 kg, a to bardzo dużo.

Także gorąco polecam udział w tym maratonie, tym bardziej że gdy kończyłem pisać relację, rejestrator był już aktywny.