Po raz drugi w życiu staję przed wyzwaniem przejechania w jeden dzień dystansu powyżej 200 km. Wycieczkę planuję od 1,5 tygodnia. Plan: wyjazd do Cioci i Wujka do Krzywanic, nieopodal Kleszczowa, gdzie w zeszłym roku brałem udział w
Bike Orient - Góra Kamieńsk.
Planuję wyjazd o 5:00, jednak już na wstępie przy budziku mam ogromne problemy już z wstaniem z łóżka... Wyjazd opóźnia się o dobre 45 min.
A więc jadę. Za ok. 3 godziny wyjechać ma żona z Mikim oraz Babcią, mamy spotkać się u Cioci. Początkowe kilometry są wręcz okrutne. motywacja w skali 0-10 oceniam na 2, siły w nogach 1. Po prostu tragedia. Dodatkowo wczoraj wieczorem wszedł w prawą łydkę ból, który nie ustępuje. Po niemal 30 km przejechanych ze śr. prędkością 23 km/h odpoczywam na ławce. Momentami głowa opada, niemal zasypiam.
Tak mija dobre 30 minut. Mam już myśli o tym, żeby z Krzywanic, w połowie zaplanowanego dystansu zapakować się do auta i wrócić drzemiąc na tylnej kanapie. Ruszam dalej. Nagle dojeżdża do mnie dwóch kolarzy, którzy jadą z Rudy Śl. do Częstochowy. Jedziemy razem przez ok 25 km wymieniając się doświadczeniami oraz zmianami prowadzenia. To było dla mnie zbawienne. Motywacja oraz siły momentalnie poszybowały do góry. Ani się nie obejrzę, a jestem w Częstochowie:
Kolejne dziesiątki km są tylko lepsze. W zasadzie po wyjechaniu z Częstochowy widzę efekty pracy elektrowni w Bełchatowie
Do Krzywanic dojeżdżam ok 15 min przed pozostałą ekipą podążającą samochodem.
U Cioci pyszny rosół (dwie porcje), oraz kotleciki stawiają mnie na nogi. Ciasto i kawa też robią dobrą robotę.
Ruszam w drogę powrotną.
O dziwo nogi pracują rewelacyjnie. Co prawda mięsień prawej łydki nadal pobolewa, jedna sam ból nie nasila się, jedna cały czas występuje. Od początku jazdy zwracam na to uwagę, starając się nie dociskać zbyt mocno.
W drodze powrotnej zajeżdżam do Folwarku, aby kupić kawę. Miałem w planie zjeść dobre ciasto i napić się kawy, jednak kolejna była ogromna. Kupuję jedynie kawę w ziarnach i jadę dalej.
Po kolejnych kilometrach robię przerwę zjeżdżając w boczną drogę leśną, gdzie natrafiam na grób nieznanego żołnierza:
zabity przez hitlerowców 2.09.1939r....
Jadę dalej, kolejne kilometry mijają nadzwyczaj łagodnie. Oczywiście pamiętając ostatnią
dwusetkę, kiedy to doczołgałem się do domu.
Na liczniku wybija 200 km, nogi dalej pracują przyzwoicie. Nie jest to może taka praca, jak na dystansie 30 km, ale i tak jest lepiej, niż na pierwszych 30 km tej wycieczki.
Dojeżdżam do domu i ostatecznie na liczniku widnieje
219.16 km, co jest nowym rekordem w ilości pokonany przeze mnie km w ciągu dnia.Jestem zadowolony, gdyż mimo początkowych trudności udało się. Widzę, że nogi pracują dużo lepiej niż w zeszłym roku, chociaż na pewno dużą rolę odegrał ponad 3 godzinny odpoczynek. Co dalej, jeszcze zobaczymy ;)