W sobotę niestety nie było dogodnych warunków na kręcenie. Nocą padał deszcz, który w ciągu dnia powracał - generalnie nieprzyjemnie. Wolałem zostać w domu, chociaż co niektórzy bikerzy zrobili ciekawe trasy. Ja szykowałem się na niedzielę. Nie chcę ponownie pisać o wietrze, ale spójrzcie na prognozę siły wiatru na niedzielę:
"Prognoza została udostępniona nieodpłatnie przez serwis meteo.pl prowadzony przez ICM, Uniwersytet Warszawski. Wyniki uzyskano przy użyciu oprogramowania Met Office. Material produced using Met Office Software"
Mając na uwadze
ostatnią walkę, kiedy to wracałem do domu pod wiatr, teraz postanowiam stawić mu czoła na początku treningu. Czyli jadę na południe - do Gliwic. Jeszcze sobotnim wieczorem ułożyłem w głowie całą trasę.
Oczywiście prognoza się sprawdza. Jadąc krajówką do Gliwic (ostatnio musiałem jechać wcześniej, gdyż ruch dzisiaj był zdecydowanie większy - te niedzielne podróże na obiady) przez 20 km walczyłem z wiatrem. Na szczęście forma rośnie, więc nie toczyłem się 20 km/h ;). Dolny chwyt też robi swoje. ;)
Po niecałej godzinie stoję przed najwyższą (111 m wysokości) istniejącą konstrukcją zbudowanej w całości z drewna na świecie!!!
Banan, herbata z cytryną (jeszcze ciepła). Jadę dalej.
Przez ok. 20 min krążę po Gliwicach, by następnie wjechać w dzielnicę przemysłową - Łabędy. "Żywego ducha" nie widzę przez dobre 15 min. Dziwnie..
Następnie trafiam na krajową 40-stkę, którą jadę do Niewiesza. Tam skręcam w stronę Toszka. Droga bardzo przyjemna, dobry asfalt, kilka wzniesień i ..... wiatr w plecy ;).
W Toszku odpoczynek na rynku. Natknąłem się tam na przyszłych beneficjentów 500+ o wątpliwej kulturze - chrząknięcia, charknięcia i spluwania Pana trzymającego w jednej ręce wózek, w drugiej papierosa było słychać chyba na całym rynku, a w momencie gdy jedno z trójki jego dzieci wywróciło się biegając po środku rynku powiedziało tłumacząc się:
- jest ślisko,
"ojciec" odpowiedział:
- śliskie to są kobiety.
- co? - zapytał kilkuletni chłopak podnosząc się z wybrukowanego placu,
- jajco! - skwitował "ojciec".
Ręce opadają.... :(
Staram się nie myśleć o podobnych przypadkach. Banan, pyszne ciastko owsiane i jadę w kierunku domu.
Kilkanaście km przed domem widzę już osiedle, kościół, znajome kominy. Pokonuję kolejne wzniesienia, które w sumie złożyły się dzisiaj na 475 m przewyższeń.
Jest dobrze, na rowerze czuję się coraz lepiej. Ciekaw jestem, na ile luty pozwoli wybrać się na kolejne wycieczki.